Porzuciła pracę w korporacji, by oprowadzać wycieczki po Nowym Jorku, w którym mieszka od prawie ośmiu już lat. Na blogu zaraża czytelników swoją fascynacją tym miastem. Ostatnio wydała książkę „Z Nowym Jorkiem na NY”, która jest subiektywnym przewodnikiem po Nowym Jorku.
Mowa oczywiście o Magdalenie Muszyńskiej-Chafitz, która pochodzi z Białegostoku i jest autorką popularnego bloga LittleTownShoes.com.
Panią Magdę zapytałam nie tylko o miłość do Nowego Jorku, ale także o to, co najbardziej lubi w Białymstoku. W wywiadzie przeczytacie także m.in. o różnicach pomiędzy życiem w Polsce i Stanach oraz o tym, czego warto nauczyć się od Amerykanów.
Mieszka Pani w Nowym Jorku już dość długo i na swoim blogu nie raz pisała pani o swojej miłości do tego miasta. A jak wspomina pani Białystok?
Mieszkam już prawie osiem lat w Nowym Jorku i faktycznie jestem w nim zakochana. To nie przyszło tak od razu, może po dwóch latach… W tej chwili nie wyobrażam sobie mieszkania gdzieś indziej. Natomiast do Białegostoku przyjeżdżam co roku, bo tam mieszkają moja mama i babcia, no i oczywiście znajomi. Z Białegostoku wyjechałam zaraz po szkole średniej – na studia do Warszawy, potem tam pracowałam. Ale Białystok jest moim ukochanym miejscem. Jest w Białymstoku kilka rzeczy, które są po prostu nie do pobicia!
Co na przykład?
Na przykład jedzenie. Mieszkam na Brooklynie i kiedy pojawi się tu w sklepach coś „organicznego”, jakieś ekowarzywa, to zaraz jest z tego wielka reklama, bo to jest przecież „organic” i „natural”! Podczas gdy w Białymstoku tak naprawdę 100% jedzenia jest organic, a pomidory czy rzodkiewka mają zupełnie inny zapach. Moja babcia ma działkę i razem z mamą uprawiają warzywa, więc zawsze jak przyjeżdżamy do Białegostoku, to przede wszystkim przyjeżdżamy do babci się najeść wszelkich ogrodowych dobroci.
Drugą rzeczą, za którą kocham Białystok jest moja kosmetyczka i mój fryzjer! Po siedmiu latach nie jestem w stanie znaleźć w Nowym Jorku kogoś, kto by mi odpowiadał pod tym względem. Nie chodzi o to, że w Nowym Jorku nie ma dobrych kosmetyczek czy fryzjerów – oczywiście są. Tylko jeśli próbuje się znaleźć kogoś, kto będzie przystępny cenowo, to graniczy to z cudem! Więc zawsze, kiedy wybieram się do Białegostoku, proszę mamę, żeby zarezerwowała mi terminy i robię ze sobą porządek
Jedzenie, kosmetyczka i coś jeszcze?
To, że jest tak zielono i czysto! Odpoczywam wśród tej zieleni. I jeszcze jedna rzecz: często, kiedy przyjeżdżamy do Białegostoku z całą rodziną, zatrzymujemy się w hotelu. Ostatnio zatrzymujemy się w Hotelu Branicki, w którym nie dość, że pokoje są przepiękne i duże, bo wielkości niektórych nowojorskich mieszkań, to jeszcze śniadanie jest w formie szwedzkiego bufetu…! Podczas gdy ktoś przyjedzie do hotelu w Nowym Jorku, to (jak już żartowałam na swoim blogu) musi wyjść z pokoju, żeby otworzyć walizkę, bo pokoje są tak malutkie i ciemne. A na śniadanie dostaje się tam jakąś kawę z tostem co najwyżej. Dlatego tak cenię te komfortowe noclegi w białostockim hotelu.
Królewskie warunki!
Dokładnie tak! Poza tym kiedy jedziemy z mężem przez Polskę, on zawsze nie może się nadziwić tymi wszystkimi zabytkowymi budynkami – że cerkwie czy kościoły są tak stare. Kiedy np. mówię, że coś jest z XV wieku, pyta, czy na pewno nie pomyliłam dat! To są właśnie takie rzeczy, które zawsze sprawiają, że wyjazd do Polski jest niepowtarzalny. No i zapomniałabym! Kocham Białystok też za to, że białostoczanie – jak to się mówi – mają serce na dłoni i są bardzo skłonni do pomocy. Np. ostatnio, jak jechałam do Białegostoku, ktoś znajomy bardzo sprawnie pomógł mi zorganizować transport. Ta pomocność jest najczęściej bezinteresowna, nawet wśród takich znajomych, których nie widziałam bardzo długo.
Czy zauważa pani zmiany, które zaszły w Białymstoku w czasie pani nieobecności?
Ostatnio byłam zaskoczona ilością małych knajpeczek, które powstały. Przy Lipowej jest dużo fajnych restauracji. Lipowa i Rynek Kościuszki to bardzo ładna przestrzeń, jest tam czysto i przyjemnie. Ogólnie widzę, że to miasto się fajnie zmienia, rozwija w dobrą stronę. Choć z reguły moje wizyty w Białymstoku są skupione na rodzinie i znajomych, więc niestety nie mam czasu dużo chodzić po mieście.
A jak bardzo życie w Nowym Jorku różni się od życia w Białymstoku czy innym polskim mieście?
Czy to Białystok, czy Warszawa, czy jakiekolwiek inne miasto w Polsce, to coś nam się tam podoba, coś innego nie, ale wiemy, czego się tam spodziewać. Wszyscy w Polsce mamy podobną przeszłość, byliśmy wychowani w podobny sposób i dlatego konkretnie wiemy, czego możemy się spodziewać, np. zachodząc do banku czy załatwiając jakiekolwiek inne sprawy. Natomiast w Nowym Jorku jest tak olbrzymia różnorodność wśród mieszkańców, że nie można niczego przyjąć za pewnik. Nigdy do końca nie wiadomo, jak dana osoba się zachowa, jaki jest jej system wartości. Na początku powodowało to we mnie bardzo dużą frustrację, ponieważ zdarzało się, że nie potrafiłam dogadać się z kimś z powodów czysto kulturowych. W tej chwili zaczynam bardzo cenić to, że nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. To jest bardzo fascynujące, w jaki sposób to miasto może cię jeszcze zaskoczyć.
Jakieś inne różnice?
Ostatnio zauważyłam, że Polacy dużo chętniej pomagają osobie, która sobie nie radzi, niż Amerykanie. Amerykanie będą wspierać bardziej osobę, która pokaże, że już coś jej wychodzi, a więc są nastawieni na wspieranie sukcesu. Co jeszcze? Tempo życia tutaj na pewno jest inne, przejawia się choćby w godzinach pracy. Obecnie, pracując na własny rachunek, sama ustalam sobie godziny pracy, ale np. praca w korporacji jest tutaj od rana do wieczora. Zaczyna się o 9-10 i kończy o 6-7 wieczorem, ale tylko po to, by pójść z kolegami z pracy bądź z klientami na drinka czy kolację, czyli faktycznie wraca się do domu koło 11 wieczorem. Tak więc życie w tygodniu, poza weekendem, jest skupione na pracy, czasem jeszcze na siłowni. Mało jest życia w domu. Mało kto zaprasza znajomych do mieszkań. Ludzie spotykają się w pubach ze względu na to, że mieszkania są małe, ale też dlatego, że nikt nie ma czasu, żeby gotować w domu dla znajomych, znacznie prościej spotkać się z nimi w mieście.
Za co więc kocha pani Nowy Jork? Od czego się zaczęła ta miłość, oprócz tego, że od męża?
Było mi dużo prościej pokochać to miasto, bo przeniosłam się tutaj właśnie do męża, miałam już tu znajomych, nie musiałam tej części życia budować sobie od początku. Miałam więc kogoś, kto mi to miasto pokaże jako mieszkaniec. A moja miłość do Nowego Jorku wynika z tego, że to miasto ciągle zaskakuje, nigdy nie wiadomo, czego się można spodziewać. Kocham różnorodność, np. to, że możemy pójść na obiad do chińskiej restauracji, a na kolację do włoskiej czy koreańskiej i to wszystko znajduje się na przestrzeni kilku ulic. Ta różnorodność kulinarna jest bardzo fajna. Świetne jest też to, że mieszkający tu ludzie, właśnie przez swoją różnorodność kulturową, są bardzo tolerancyjni i otwarci na inność. Nie oceniają, a bardziej obserwują, dzięki czemu można się czuć swobodnie i łatwo być sobą. Można ubierać się jak się chce, bo nikt cię nie ocenia. Oczywiście są minusy takich zwyczajów. Bo skoro ludzie chodzą ubrani jak chcą, a więc w dresach, przysłowiowej piżamie czy szlafroku po zakupy…
Naprawdę tak jest? Zawsze na filmach wydawało mi się to przesadzone.
Tak! Spotyka się często panie w wałkach na głowie, robiące zakupy… Z jednej strony niby swobodnie, a z drugiej jednak estetyka spada, bo nikt się niczym nie przejmuje i specjalnie nie stroi. Ale fajnie, że można odetchnąć! Nie wyobrażam sobie, że miałabym wyjść w Warszawie po zakupy w wałkach na głowie! Część moich koleżanek nie wyobraża sobie, że można wyjść bez makijażu! Dlatego lubię w Nowym Jorku tę różnorodność, tolerancję i to, że można być sobą.
Skąd pomysł, by oprowadzać wycieczki po tym mieście? Czy jest pani przewodnikiem głównie dla Polaków, czy również dla innych obcokrajowców?
Sam pomysł wycieczek wziął się z bloga. Pisałam bloga o Nowym Jorku już chyba cztery lata zanim zaczęłam oprowadzać wycieczki. Zaczęły pojawiać się pytania o zwiedzanie. Na początku oprowadzałam w czasie weekendów. Później zdecydowałam się zostawić pracę i zacząć oprowadzać wycieczki dlatego, że mi się to bardzo podobało. Doszłam do wniosku, że to jest fajny sposób na to, żebym sama mogła zarządzać swoim czasem. A z drugiej strony to hobby, jakim jest opowiadanie o Nowym Jorku, mogłam zamienić w źródło dochodu. Więc zostawiłam pracę i przygotowywałam się do egzaminu. W lipcu ubiegłego roku zdałam egzamin na przewodnika i obecnie jestem jedynym polskim przewodnikiem po Nowym Jorku z tzw. „złotą gwiazdką” – wyróżnieniem przyznawanym osobom za wyjątkową wiedzę o historii, sztuce i architekturze oraz popkulturze Nowego Jorku. Nowy Jork pokazuję głównie osobom z Polski z tego względu, że blog jest po polsku. Oprowadzam bardzo dużo czytelników bloga. Ale zdarzają się też osoby z innych krajów, wtedy wycieczki są po angielsku. Jednak gros klientów jest z Polski.
Jak duże jest zainteresowanie?
To wszystko zależy od terminu wycieczek. W maju na przykład było takie szaleństwo, że miałam wycieczki codziennie! Trochę za dużo tego wzięłam! Zostawiłam sobie dwa dni wolne, ale zgłosiło się do mnie Radio Szczecin, że przyjeżdżają z panem Aleksandrem Dobą [polski podróżnik, kajakarz, zdobywca i odkrywca – przyp. red.] i czy nie mogłabym ich oprowadzić… Także zrezygnowałam z tych dwóch dni wolnych… Jeśli więc chodzi o te okresy, kiedy jest szczyt sezonu, jak maj czy wrzesień, to zapotrzebowanie jest bardzo duże. Zdarzały się pytania od 3-4 wycieczek na dzień, który już był zarezerwowany. Ale z kolei luty, marzec, listopad i grudzień z tego, co zaobserwowałam, są dużo mniej popularne. Trochę szkoda, bo na przykład listopad jest pięknym miesiącem w Nowym Jorku. Jest tuż po Halloween i zaraz przez Świętem Dziękczynienia, przez co Nowy Jork jest wtedy bardzo kolorowy, nie ma już tak wielu turystów, ceny biletów lotniczych i hoteli są niższe, a zarazem pogoda jest bardzo ładna, bo to okres złotej jesieni.
Pracuje pani popołudniami czy wycieczki są całodniowe?
Najczęściej zaczynam o 10 i oprowadzam do 16, czyli wycieczka trwa około sześciu godzin, bo takie intensywne zwiedzanie powyżej sześciu godzin dla wielu osób jest za długie. Po Nowym Jorku głównie się chodzi i chociaż odległości wydają się małe, to jednak cały dzień zwiedzania potrafi zmęczyć.
W maju więc się pani nachodziła, skoro było tak dużo wycieczek!
Tak! Boom na wycieczki w maju wynikał pewnie też z tego, że było to tuż po opublikowaniu książki i jej promocji.
No właśnie! Między innymi książki dotyczy moje kolejne pytanie. W jednym z pani wpisów na blogu stwierdziła pani, że mało Polaków za granicą osiąga sukces, co wynika z wpojonych w nas ograniczeń. A jednak pani się to udało, o czym świadczy właśnie wydanie książki „Z Nowym Jorkiem na NY” oraz praca, która jest pani pasją. Jaka jest tajemnica tego sukcesu?
Chyba nauczyłam się tego od Amerykanów i mojego męża! [śmiech] Moje stwierdzenie o sukcesie to trochę generalizowanie, a więc jest w tym sporo prawy, ale dla kogoś może się to wydawać naciągane. Ogólnie jesteśmy skromniejsi niż Amerykanie. Oni może nie kłamią, ale na pewno ubarwiają rzeczywistość, dodają sobie splendoru, nie boją się chwalić sukcesami i są większymi optymistami. Taki przykład: kiedy zaczęłam przygodę z wycieczkami, na początku było niewielkie zainteresowanie. Trochę bałam się tego pomysłu i zastanawiałam się, czy może nie lepiej jednak wrócić do korporacji. Jednak nie wróciłam tam dzięki mojemu mężowi, który zadawał mi wtedy takie pytania: A skąd wiesz, że się nie uda? Czemu myślisz, że nie warto spróbować? To jest typowo amerykańskie podejście – oni mniej się boją porażek i są większymi optymistami niż my. Skoro nie boją się porażek i częściej próbują coś osiągnąć, to i częściej im wychodzi. Myślę, że bardzo polskie i bardzo europejskie jest takie podejście, że skoro coś nam się nie udało, to już nie powinniśmy więcej próbować tego lub czegoś innego. Amerykanie natomiast mówią o porażce: nie udało ci się, ale to fajnie, to znaczy, że się czegoś nauczyłeś.
Pani też przestała się już bać porażki i dlatego pani próbuje?
Ja cały czas się bardzo boję, ale już próbuję! [śmiech] Może troszeczkę jest to wbrew sobie. Jeśli chodzi o książkę, to też musiałam się zmusić do zrobienia takich rzeczy, na które bym się normalnie nie zdecydowała. Nasza rozmowa przez Skype jest prostsza i nie stresuje mnie tak, jak np. wywiad w radiu czy w telewizji. Jestem osobą dość nieśmiałą, boję się kamery i wystąpień publicznych. Przy promocji książki musiałam się przełamywać, sytuacja tego wymagała. Bo jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B. Na szczęście nauczyłam się właśnie w Nowym Jorku, że nawet jeśli trochę mi się noga powinie, np. w trakcie spotkania z czytelnikami czy w trakcie wywiadu, to nie będzie tragedii. I faktycznie czasami zdarzały mi się potknięcia, ale nauczyłam się już większej akceptacji swoich pomyłek.
Jakiś przykład?
To może anegdota ze spotkania autorskiego w Warszawie… Prowadzący zadał mi pierwsze pytanie, które brzmiało mniej więcej tak: Jest pani białostoczanką, potem mieszkała pani w Warszawie, teraz w Nowym Jorku. Proszę mi powiedzieć, jak pani trafiła tu do nas do Empiku? Zaczęłam mu opowiadać o podróży pociągiem! Zupełnie źle zrozumiałam to pytanie! Mówiłam o zakupie biletów, a kiedy zaczęłam opowiadać o podróży, zauważyłam, że wszyscy dziwnie się na mnie patrzą. Dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że pytanie było zadane w przenośni i chodziło o moją podróż życiową, a nie pociągiem! Oczywiście wszyscy gruchnęli śmiechem. Ale wiem, że nie ma co się przejmować takimi pomyłkami, bo często wychodzi z tego coś miłego czy zabawnego. I tego właśnie nauczył mnie Nowy Jork. Kiedyś pewnie bardziej bym się przejęła taką pomyłką.
Bardzo dziękuję za rozmowę!
Ja też dziękuję i do zobaczenia w Polsce!
Rozmawiała Buhasia
Zdjęcia z archiwum Magdaleny Muszyńskiej- Chafitz