Marta Gąska to białostoczanka i wizażystka, która robi makijaże takim gwiazdom jak Edyta Górniak, Katarzyna Figura, Mel C czy Małgorzata Socha. Obecnie występuje w roli eksperta w programie Mai Sablewskiej. Zapraszamy na inspirujący wywiad!
Studiowała pani architekturę. Skąd pasja do wizażu?
Już w szkole średniej interesowałam się artystycznymi kierunkami. Zastanawiałam się nawet nad Akademią Sztuk Pięknych, ale (trochę dzięki rodzicom) rozsądek wygrał i ostatecznie wybrałam architekturę. Wydawało mi się, że to dobre połączenie artystycznego zawodu z czymś praktycznym i bardziej konkretnym. Niestety już na drugim roku zdałam sobie sprawę, że trochę za mało mi sztuki na tej architekturze, że jednak przede wszystkim jest to techniczna uczelnia. Nie mogłam wyżyć się artystycznie, więc szukałam czegoś jeszcze. I właśnie wtedy, kiedy byłam na drugim roku, zupełnie przypadkiem wpadła mi w ręce ulotka szkoły charakteryzacji pani Marii Dziewulskiej. Była na tyle świetnie zrobiona, że zachęciła mnie bardzo do spróbowania swoich sił w tej dziedzinie. Zdecydowałam się wziąć udział w rekrutacji, akurat były ostatnie wolne miejsca… I tak to się zaczęło!
Taka niewinna ulotka sprawiła, że zajęła się pani charakteryzacją, a potem wizażem?
Dokładnie. Tam połknęłam bakcyla. Najpierw była to charakteryzacja filmowa i teatralna, a potem także efekty specjalne. Z czasem, już po szkole, kiedy zaczęłam pierwszą pracę w zawodzie charakteryzatora (to były plany filmowe, gdzie byłam asystentką), okazało się, że jest to dosyć monotonna praca. A ja jestem bardzo żywiołową osobą, lubię, kiedy non stop się coś dzieje. Tymczasem zdjęcia do filmu trwały dwa, trzy miesiące, ciągle robiłam podobne rzeczy, nie miałam możliwości wyżyć się artystycznie, a i makijaże nie były tym, o czym się marzyło w trakcie nauki. A najbardziej ekscytujące efekty specjalne zdarzały się rzadko. Więc cały czas poszukiwałam. Na jakiejś imprezie poznałam wtedy Ewę Gil, która zaczynała akurat pracę w programie „Idol”. To był pierwszy program, w którym makijaże grały jedną z głównych ról, bo ważne były metamorfozy uczestników.
To tam zaczęła się miłość do wizażu?
Tak! Ewa wzięła mnie pod swoje skrzydła, wiedziała, że jestem już po szkole charakteryzacji. Akurat potrzebowała pomocy przy „Idolu”, bo było tam naprawdę dużo pracy, a wizażystek w Polsce nie było wtedy jeszcze tak dużo! Ten zawód był raczkujący… A „Idol” dał możliwość pokazania, jaki makijaż jest istotny w tworzeniu całej kreacji postaci. Na planie programu było oczywiście fantastycznie! Właśnie tam zrozumiałam, że to jest to, co chcę robić. To właśnie Ewa Gil zaszczepiła wtedy we mnie miłość do zawodu. Potem były kolejne edycje programu, a w międzyczasie współpraca na planie klipów lub podczas koncertów, np. Eweliny Flinty, Moniki Brodki czy Ani Dąbrowskiej.
Właśnie! Jak się pracuje ze sławnymi ludźmi? Są sympatyczni, mniej sympatyczni, czy po prostu wymagający?
Wydaje mi się, że mam szczęście i zawsze trafiam na fajnych ludzi do współpracy. Niektóre moje koleżanki po fachu mają jakieś czarne listy osób, które dały im się we znaki, ale ja nie mam takich osób! Zdarzają się oczywiście wymagające gwiazdy, ale uważam, że mają do tego prawo. Zresztą jestem bardzo ambitną osobą i nie lubię chałtury, dlatego zawsze staram się postawić na współpracę. Skoro komuś zależy, to i mi zależy – wtedy współpraca układa się najlepiej.
Krążą jakieś mity o Edycie Górniak, ale mnie się z nią pracowało bardzo miło! Jest wymagająca, ale ma do tego prawo, skoro tyle lat pracuje na swój wizerunek sceniczny. Poza tym wizażysta nie pracuje za darmo. Skoro dostaję za to pieniądze, to robię swoją część roboty najlepiej jak potrafię. Jeśli znana osoba, której robię makijaż, jest perfekcjonistką, to podobnego perfekcjonizmu wymaga ode mnie. Tak więc z Edytą obie miło wspominamy naszą współpracę.
Wizażystka to czasem częściowo psycholog, a na pewno osoba, której można się wygadać…
Częściowo tak. Na pewno ten zawód wymaga od nas dyskrecji. Już niejednokrotnie pewna telewizja próbowała zrobić program, w którym makijażyści lub fryzjerzy gwiazd zdradziliby ich sekrety, ale nikt ze środowiska nie zgodził się na takie zwierzenia. Może kiedyś na emeryturze będę mogła wydać książkę o podobnej tematyce, kiedy już czas zrobi swoje (śmiech), ale teraz zachowuję pełną dyskrecję. W garderobach faktycznie dużo się dzieje, mówi się o wielu prywatnych rzeczach, ale my nie możemy ujawniać takich informacji i tracić czyjegoś zaufania.
A jak się pracuje w programie „Szablewskiej sposób na modę”? To ciekawe wyzwanie?
To mój pierwszy sezon i bardzo fajne wyzwanie! Uważam, że takie programy są bardzo potrzebne! Pracując przy nim widzę, ile daje on jego uczestniczkom. Poprawia samoocenę, samopoczucie i daje wiele radości! Często są to kobiety, które nie potrafią sobie radzić w życiu z różnymi problemami, np. ze związkiem czy nałogiem. Takie uzewnętrznienie się w telewizji to element terapii, powiedzenie sobie i wszystkim „Tak, mam z tym problem, nie radzę sobie”… To bardzo pomaga. Ale przede wszystkim to Maja świetnie tym kobietom pomaga! To właściwa osoba na właściwym miejscu, uczestniczki jej ufają. Słyszałam jakieś plotki, że w programie występują podstawione osoby, ale to absolutnie nieprawda! Do programu Mai zgłasza się tysiące chętnych osób, potrzebujących wsparcia i porady. I dzięki programowi faktycznie się zmieniają. Szczególnie miłe jest to, kiedy potem odzywają się do mnie np. na Facebooku i dziękują za pomoc!
Dojeżdża pani do Warszawy z Białegostoku, pewnie często zdarzają się też wyjazdy w inne części Polski. W Białymstoku prowadzi pani własną szkołę… Tyle zajęć! Jak pogodzić to z czasem dla rodziny?
To jest często zadawane pytanie, nie tylko w wywiadach, ale też prywatnie. „Jak ty to ogarniasz?” Przyznam szczerze, że nie wiem! (śmiech). Na pewno bardzo pomaga mi mój mąż. Jest dla mnie opoką – cokolwiek by się nie działo, wiem, że będzie mnie wspierał. Nigdy nie powiedział mi „Nie jedź, nie zostawiaj mnie samego”. Mamy trójkę dzieci i naprawdę kupę roboty. Kiedy jestem na miejscu, to wszystko jest normalnie – dzielimy się obowiązkami, a ja staram się go nawet troszeczkę odciążyć – niech idzie na trening, piłkę czy hokeja… Ale bywa też tak, że np. całe dwa tygodnie nie ma mnie w domu i tylko mąż zajmuje się domem i dziećmi, bo ja jestem w rozjazdach… Przyzwyczailiśmy się do tego, nauczyliśmy się żyć w pewnym schemacie, chociaż pewnie są momenty, że mój mąż ma tego dosyć, pewnie każdy by miał… Ale to jest po prostu ten właściwy partner! To mój sukces, że trafiłam na właściwą osobę.
W grę wchodzi pewnie jeszcze dobra logistyka?
Tak! Mój mąż się śmieje, że kiedy przestanę być wizażystką, mogę założyć firmę logistyczną! Im więcej mam obowiązków, tym lepiej to planuję. Rozpisuję sobie wszystko dokładnie, co do godziny, a czasem nawet co do 15 minut! Jakoś udaje mi się to ogarnąć, zawsze więc mówię, że wszystko się da, tylko trzeba usiąść i pomyśleć… Można się zastanawiać, czy dzieci niczego nie tracą, kiedy ja mam tak dużo zajęć. Ale to jest tak, że kiedy mnie nie ma, one zyskują czas z tatą. Taki podział sprawia, że mają po równo każdego z rodziców i to jest u nas fajne. Oboje jesteśmy tak samo zaangażowani w życie naszych dzieci. Czasem obserwuję koleżanki, które właściwie same opiekują się dziećmi, bo mężowie z różnych powodów są jakoś z boku. U nas to jest równo podzielone i dlatego chyba wszystko udaje się dobrze zorganizować.
W takim razie pozdrawiamy męża!
Koniecznie!
Pomimo częstych wyjazdów nie zmieniła pani miejsca zamieszkania. Ciągle mieszka pani w Białymstoku, więc chyba za coś lubi pani to miasto?
Uwielbiam Białystok! I (żeby było śmieszniej) wszyscy w Warszawie zazdroszczą mi, że mieszkam w Białymstoku! Z kolei w Białymstoku najczęściej pada pytanie o to, dlaczego się nie wyprowadziłam? A my owszem, wyprowadziliśmy się na chwilę. Jakiś czas mieszkałam w Londynie, potem z mężem mieszkaliśmy w Warszawie. Ale kiedy pojawiły się dzieci, to nagle okazało się, że w Warszawie ciężko i jest pogodzić macierzyństwo z pracą… Kiedy np. niania się rozchorowała, to był dla mnie olbrzymi problem. Przykładowa sytuacja: pewnego razu musiałam zabrać malutkie dziecko na plan teledysku… Moja asystentka chodziła z wózkiem cały dzień na zewnątrz (była zima!), bo dziecko przeszkadzałoby na planie… To był jakiś koszmar! A w Białymstoku mam rodzinę, zawsze mogę poprosić tatę, żeby (gdy zdarzy się coś niespodziewanego) przyjechał, pomógł, podwiózł… Wszystko jest łatwiej tutaj zorganizować właśnie dzięki bliskim. Dla nas Warszawa okazała się niekoniecznie dobra do mieszkania z dziećmi, a że mój mąż nie przepada za stolicą, to namówił mnie, żebyśmy wrócili do Białegostoku, a ja będę dojeżdżać.
I tak zostało.
Tak. Potrafię być 2-3 razy w tygodniu w Warszawie, ale już tak się do tego przyzwyczaiłam, że trasę Białystok-Warszawa pokonuję jakby to był przejazd z jednego końca Białegostoku na drugi! (śmiech) Producenci czy reżyserzy śmieją się czasem, że ja nigdy nie spóźniam się na zdjęcia, chociaż dojeżdżam z Białegostoku, podczas gdy osoby z Warszawy nagminnie spóźniają się przez korki! Wielkim plusem Białegostoku jest też to, że tu żyje się wolniej, czas płynie spokojniej, nie marnujemy czasu w korkach…
A możliwości rozwoju?
Białystok ma ogromne możliwości rozwoju! Powtarzam to niejednokrotnie moim uczennicom, że w Białymstoku można zarobić dużo więcej niż w Warszawie! Wystarczy nie traktować naszego miasta zaściankowo. W Warszawie jest większa konkurencja, wszystko jest droższe, a w mniejszych miastach można robić coś profesjonalnego tak, by (pomimo niższej ceny) dobrze na tym zarobić. Dlatego namawiam kursantki z Bielska, Siemiatycz czy Suwałk, żeby w swoich małych miejscowościach szukały możliwości na rozwój zawodowy i zarobek. Zamiast wyjeżdżać do Warszawy czy za granicę zobaczcie, ile możecie zrobić na swoim terenie, gdzie nie ma dużej konkurencji! Chociaż drugiej strony powtarzam też, że zwłaszcza młodzi single powinni poznać świat, wyjechać za granicę, nauczyć się nowych rzeczy, popróbować różnych opcji i nie ograniczać się! Bo ograniczenia są tak naprawdę tylko w naszych głowach. A naprawdę wszystko się da, wszystko można zrobić!
Nawet w Białymstoku?
Nawet w Białymstoku! Także warto najpierw posmakować świata i życia, a potem wybrać sobie to miejsce na ziemi, w którym chcemy mieszkać. Ja wybrałam właśnie Białystok i nie zamierzam się wyprowadzać!
Jeszcze pytanie o kobiety, dziewczyny, które uczą się w pani szkole. Czy uczą się z myślą o założeniu własnego biznesu, czy może robią to dla siebie, żeby nauczyć się makijażu na co dzień? Jakie są białostoczanki i Podlasianki, które uczą się u pani?
To są bardzo różne dziewczyny i z różnych powodów pojawiają się w szkole. Są takie, które marzą o zawodzie wizażystki od dawna, szkoliły się już w tym kierunku, np. skończyły kosmetologię. Taki kurs jest dla nich ważnym uzupełnieniem, bo (niestety muszę to powiedzieć) na studiach kosmetologicznych ciężko nauczyć się dobrego makijażu, te zajęcia są na beznadziejnym poziomie, nijak się mają do rzeczywistości. I te dziewczyny o tym wiedzą, dlatego uzupełniają swoją wiedzę na kursach takich jak moje. Są też dziewczyny, które zasiedziały się trochę w domu i szukają pomysłu na to, co mogłyby robić. Szukają zawodu, który byłby przyjemny i który można by wykonywać w różnych miejscach i w różnym czasie, bo nie lubią monotonnej pracy od 9 do 17… Są też dziewczyny, które szukają alternatywy do zmiany zawodu, bo tkwią w pracy nieprzynoszącej satysfakcji. I w ten sposób kobiety o przeróżnych zawodach zyskują sposób na zarobienie dodatkowo dobrych pieniędzy albo uczynienie z wizażu swojej codziennej pracy. Zdarzają się więc pracownice stacji benzynowych, przedszkolanki, urzędniczki, asystentki stomatologiczne, dziewczyny ze straży granicznej… Niektóre po zrobieniu takiego kursu łączą wykonywany wcześniej zawód z profesją wizażystki, pracując w tygodniu na etacie, a w weekend wykonując makijaże.
A kobiety, które robią kurs tylko dla siebie, nie dla przyszłego zawodu?
Zdarzają się i takie! Chcą miło spędzić czas, nauczyć się malować i nie traktują tego zarobkowo. Ale czasami wychodzi tak, że przychodzą tu z inną motywacją, a wychodzą z zupełnie inną… Cieszę się z jednego: że bardzo dużo „moich” dziewczyn pracuje w zawodzie i zarabia dobre pieniądze! Postanowiłam sobie kiedyś, że w swojej szkole będę uczyć rzetelnie, czyli tak, żeby osoba kończąca mój kurs faktycznie potrafiła zrobić dobry makijaż. Nie uczę „po polsku”, czyli tak, żeby wziąć pieniądze, ale nie nauczyć… Bo przecież wychowam sobie konkurencję! Nie, ja nie boję się, że uczę własną konkurencję! Uważam, że dobremu profesjonaliście żadna konkurencja nie zaszkodzi, nawet wychowana przez siebie, i że zawsze będzie miał pracę i klientów ktoś, kto robi coś dobrze. Dlatego cieszę się z każdego sukcesu moich uczennic.
Szkoła daje satysfakcję?
Ogromną! Odkryłam w sobie, że powinnam być nauczycielką i bardzo to lubię. Cieszę się ze wszystkich postępów moich dziewczyn. Ostatnio zadzwoniła do mnie moja klientka i powiedziała „Pani Marto, chcę wypisać się z jednego makijażu, bo wie pani, ja teraz chodzę do pani uczennicy!” I mnie to naprawdę ucieszyło! Tym bardziej, że grafik mam naprawdę wypełniony po brzegi, najbliższa wolna sobota chyba w listopadzie…! (śmiech). Dlatego zdarza się, że sporo klientek „oddaję” swoim uczennicom, zwłaszcza, kiedy nagle muszę gdzieś wyjechać. Nie przejmuję się więc, kiedy ktoś chwali „Twoja uczennica świetnie mnie pomalowała!”…
Nie mówi pani: „O nie! Która to?!”
Nie! (śmiech) Zdecydowanie cieszę się, bo sukcesy moich kursantek są moimi sukcesami! Podobną satysfakcję daje mi duże zainteresowanie moimi kursami.
Bardzo dziękuję za rozmowę i życzę kolejnych sukcesów i nieustannej satysfakcji!
Dziękuję bardzo!
Rozmawiała Buhasia
Zachęcamy do obejrzenia krótkiej fotorelacji prosto z rozmowy oraz zdjęć z archiwum Marty Gąski.